Ponownie ruszyliśmy na podbój dystansu pięciu kilometrów. Tym razem nie robiliśmy żadnych założeń, poza tym, że warto przebiec jednym ciągiem pełny dystans. Hubi wybrał się z nami, ale nie biegał. Powodem była ciągle niedawno skręcona noga oraz to, że kolejnego dnia (niedziela) mieliśmy zaplanowany bieg na 9 kilometrów. Został więc mianowany „nadwornym fotografem” – link do galerii poniżej.
Biegnąć jako trener – tym razem mocno marudzący i zrzędzący – biorę także psa. Przy takim biegu nie wiele mi przeszkadza jego osłabiona dyscyplina. Strofowałem więc psa i Igę – niemal po równo. Nie czułem się z tym za dobrze, bo wolę gdy samo się biega i nie trzeba poganiać ani pouczać. A podczas biegu pojawiały się skargi na kolana, na tempo, na kolkę itd. Trochę mnie to złościłem, ale wiem też jak ciężko pokonuje się na początku tak duże dystanse i ile trzeba sił, zwłaszcza tych wewnętrznych, aby godnie dokończyć bieg.
Dobiegając do mety – tradycyjnie na pełnym gazie – nie pytałem nawet o czas. Byłem przekonany, że czas był słaby i nie ma co się o to martwić. Dopiero gdy przyszły wyniki okazało się, że moje zrzędzenie nie było na marne. Iga pokonała swoja życiówkę o ponad minutę, osiągając wynik 35:17! Wprost super!
Po biegu pies tradycyjnie padł a my ruszyliśmy do sobotnich obowiązków…